czwartek, 11 listopada 2021

WIEDŹMIN **


Bez dwóch zdań Andrzej Sapkowski to w naszej rodzimej literaturze prawdziwy fenomen. I nie piszę tego z sarkazmem, ale z podziwem. Nic przecież nie wskazywało, by handlowiec i ekonomista nagle stał się klasykiem literatury fantasy stawianym na równi z zagranicznymi autorami pokroju Tolkiena. Jego opowiadania o wiedźminie napisane za sugestią nieżyjącego już syna, Krzysztofa Sapkowskiego, były publikowane w popularnym w latach 80 i 90 czasopiśmie „Nowa Fantastyka” (właściwie, to syn Andrzeja Sapkowskiego miał największy wpływ na „Wiedźmina”), a kolejne tomy powieściowej „Sagi o wiedźminie” sprzedawały się jak świeże bułeczki, stając się jednocześnie bestsellerami. Wszyscy głowili się w czym tkwi fenomen tego cyklu?

Głowili się też filmowcy nad Wisłą. A że na początku XXI wieku nastąpił w kinie renesans na filmy fantasy, Polacy po raz kolejny (po bardziej udanych filmach „Operacja Samum” Władysława Pasikowskiego i „Ostatniej misji” Wojciecha Wójcika) postanowili pokazać, iż „nie gęsi, swoje filmy fantasy też mają”.

A teraz, niestety, będę dawał upust swojemu sarkazmowi. Trudno mi bowiem nazwać filmową wersję „Wiedźmina” inaczej jak próbą zrozumienia twórczości Sapkowskiego. Do tego wszystkiego nieudaną. Film skacze z jednego epizodu do drugiego, co tylko świadczy o tym, że materiałem źródłowym były opowiadania o wiedźminie. I tak oklaski należą się twórcom, że z wybranych opowiadań udało im się stworzyć jakąś fabułę. Kręcony równolegle serial był, zresztą, niewiele lepszy. W obu przypadkach udało się jedynie liznąć słowiańskość bijącą z książek Sapkowskiego (są stwory ze słowiańskiego folkloru, ale to trochę za mało...), nie zabrakło jednak również wątków, o których autor w ogóle nie wspominał ani w obu ekranizowanych zbiorach, ani w powieściowej sadze fantasy (dzieciństwo Geralta, pierwsze spotkanie z ludźmi). No i niech mi któryś z fanów Andrzeja Sapkowskiego wytłumaczy mi na spokojnie, dlaczego Geralt wycina w pień słowiańskie potwory j a p o ń s k ą  k a t a n ą?

Są tu też wady, które obie wersje „Wiedźmina” (zarówno kinową, jak i serialową), wyraźnie spajają. Japońska katana jako narzędzie pracy ekranowego wiedźmina to tylko wierzchołek góry lodowej…

Weźmy taką obsadę. Zasilili ją aktorzy, którzy na początku XXI w. byli bardzo popularni. I, niestety, najbardziej byli kojarzeni z serialami, w których w międzyczasie występowali. Świetnymi przykładami są Marek Walczewski (Stępień z „13 posterunku”), Ryszard Kotys (Paździoch ze „Świata według Kiepskich”) czy Jarosław Boberek (Posterunkowy z „Rodziny zastępczej”). No i bądźmy szczerzy: Michał Żebrowski otrzymał angaż chyba tylko dlatego, bo też kojarzył się z produkcjami z tamtych lat, tyle że kinowymi: „Pan Tadeusz”, oraz „Ogniem i mieczem”. Chyba tylko jeden Zbigniew Zamachowski w roli Jaskra świetnie się tutaj bawi. W przeciwieństwie do widzów.

Od strony technicznej jest zdecydowanie jeszcze gorzej: efekty specjalne raziły i rażą do dziś swoją sztucznością (genialny przykład: złoty smok…), jakby były wzięte z gier wideo z lat 90. Charakteryzacja woła o pomstę do nieba (Jeż z Erenwaldu wygląda jak nieudolna kopia Wilkołaka z horrorów Universalu z lat 40). A już o muzyce Grzegorza Ciechowskiego to wstyd pisać. Ja bardzo lubię piosenki Republiki i mogę je słuchać wiele razy, ale przy muzyce z „Wiedźmina” miałem ochotę powiedzieć: „Grzesiu, czy ci nie żal?”.

Plusy, jeśli są, to jest ich mało. Na uwagę zasługuje obsada dziecięca. Zwłaszcza Marta Bitner w roli Ciri wypadła bardzo dobrze. Z kolei Marek Łagodziński w roli młodego Geralta wypadł tysiąc razy lepiej od – wydawać by się mogło – bardziej doświadczonego Michała Żebrowskiego. Piękne są również zdjęcia i lokacje (zamek w Malborku, gdzie kręcono sceny na dworze Calanthe w Cintrze).

Można się oczywiście również przyczepić do najnowszej produkcji platformy Netflix. Ona też ma swoje wady (choćby zaburzona chronologia w sezonie 1, która namieszałaby w głowie nawet osobom obeznanym z książkami Sapkowskiego). Nie da się jednak ukryć, że polska ekranizacja opowiadań Sapkowskiego była wyjątkowo nieudolna. Po niej, zresztą, posypały się inne równie nieudolne próby doścignięcia hollywoodzkim produkcjom: mało zmysłowy thriller erotyczny „Huśtawka” (2010), kiczowate „Kochaj i tańcz” (2009) itd.

W dodatku „Wiedźmin” miał wtedy w kinach wyjątkowo mocną konkurencję. Bo z kim miał wygrać? Z „Harrym Potterem i Kamieniem Filozoficznym” Chrisa Columbusa? A może z „Władcą Pierścieni: Drużyną Pierścienia” Petera Jacksona. W starciu J. K. Rowling i J. R. R. Tolkien na ekranie vs Andrzej Sapkowski na ekranie, ex aequo pierwsze miejsce zajmują Tolkien i Rowling. Sorry, fani Sapkowskiego (do których sam się ostatnio zaliczam), ale ja zostanę przy serialu platformy Netflix. I nawet Robert Gawliński w swojej niezłej balladzie nie przekona mnie do zmiany zdania…


Reż. Marek Brodzki

Czas trwania: 130 minut

Gatunek: fantasy

Tytuł oryg. Wiedźmin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz