środa, 25 maja 2022

Cykl na blogu „CultureZone”: „PROGRAM W ODCINKACH”


Witam serdecznie w ten nieco ponury, choć wiosenny poranek. Dziś zagłębimy się w świat dawnych stowarzyszeń i będziemy rozwiązywać łamigłówki, których nie powstydziłby się nawet Indiana Jones. Jeśli kojarzycie serię filmowych adaptacji książek Dana Browna, przygotujcie się na recenzję serialu opartego na trzecim tomie serii o Robercie Langdonie: „THE LOST SYMBOL”.


THE LOST SYMBOL ***

Twórcy: Norman Denver, O’Shea Read, Todd Aronauer

Obsada: Ashley Zukerman, Eddie Izzard, Valorie Curry, Beau Knapp


Nazwisko Dan Brown swego czasu było na ustach wszystkich czytelników. W 2003 roku Brown wydał swoją najsłynniejszą powieść - „Kod Leonarda da Vinci” - w której posiłkował się absurdalnymi teoriami, według których Jezusa i Marię Magdalenę miał łączyć związek małżeński. Kościół potępił autora, choć jego powieści i tak sprzedawały się jak świeże bułeczki. Efektem tego była seria filmów Rona Howarda z Tomem Hanksem w głównej roli.


FABUŁA

Robert Langdon, bohater powieści Dana Browna, zajmuje się symbolami. Nic zatem dziwnego, że zostaje wezwany do Waszyngtonu, gdzie dokonano brutalnego morderstwa. Ofiarą był dawny przyjaciel Langdona, który zostawił po sobie kilka wskazówek mogących powstrzymać mordercę przed dojściem do celu. Rozwiązując kolejne zagadki w stylu Indiany Jonesa, Langdon wyrusza na poszukiwania. Pomaga mu córka zamordowanego przyjaciela.


OCENA

Pierwsze, co może zaskakiwać w serialowej adaptacji, to fakt że odpowiada za nią zupełnie inna ekipa niż przy filmowych adaptacjach (wyjątkiem jest tu tylko Ron Howard, którego rola jednak ogranicza się tylko do produkcji). „Zaginiony symbol” był w planach adaptacyjnych i główną rolę miał zagrać  Tom Hanks (zajrzyjcie do filmografii aktora: figuruje tam KINOWA adaptacja „Symbolu”), ale z bliżej niejasnych powodów zdecydowano się zaadaptować czwartą powieść o Langdonie: „Inferno”. „Zaginiony symbol” nie został jednak zupełnie skreślony, pytanie tylko czemu zabrała się za to inna ekipa.

Zabieg ten sprawił, że serial platformy Peakcock ogląda się trochę jak reboot cyklu. Nie ma tu żadnych wzmianek o wydarzeniach z „Inferno”, a nawet z „Aniołów i demonów” (pierwszego tomu cyklu) i „Kodu Leonarda da Vinci”. Serial stanowi jakby integralną, w pełni niezależną, całość.

Jeśli już ktoś chciał tu robić reboot, to po pierwsze mógł sięgnąć najpierw po „Anioły i demony”, a po drugie takowy reboot mógł nakręcić nie 17 lat po premierze adaptacji „Kodu Leonarda da Vinci”, tylko kilkanaście lat po adaptacji „Inferno” (premiera filmu miała miejsce w 2016 r., czyli zaledwie sześć lat temu). Chyba nie muszę wyjaśniać, że fani serii mają cały czas w pamięci Roberta Langdona o twarzy Toma Hanksa…).

Jak się więc sprawdza nowy odtwórca roli? Ashley Zukerman może i wizualnie bardziej pasuje do literackiego Langdona, ale co z tego, skoro dla wielu to Tom Hanks powinien był dalej grać głównego bohatera cyklu. Chociaż kojarzony z rolami ekranowych poczciwców pokroju Forresta Gumpa, Hanks wiarygodnie wypadł w sensacyjnym anturażu. Zukerman przy nim wypada najwyżej poprawnie.

Kiepsko za to sprawdza się scenariusz. Co by nie mówić o Danie Brownie i jego wiedzy, potrafi w swoich książkach trzymać w napięciu (swoje robi też stały schemat zamykający akcję jego książek w 24 godzinach). Jeśli ktoś ma silną wolę, może przymknąć oko na absurdy, którymi nafaszerowane są jego książki. Tymczasem serial platformy Peakcock wlecze się niemiłosiernie (liczy tylko 10 odcinków, a nie - powiedzmy - 24). Gdyby ktoś najpierw obejrzałby tą produkcję, a potem sięgnąłby po książkę, zdziwiłby się jak powieści Browna mogą w ogóle wciągnąć. I nie, to nie jest żaden argument, że może książka jest nudna. Mimo że powieści Browna mają ten sam schemat, są bardziej wciągające.

Liczę więc na to, że Tom Hanks jednak wróci do roli Roberta Langdona. Taka decyzja castingowa została zaakceptowana przez samego Dana Brown. Fakt, że jego powieści w wersji kinowej zostały zekranizowane niechronologicznie (zaczęto od „Kodu Leonarda da Vinci”, czyli drugiej książki), jest o wiele mniejszym mankamentem. I liczę też na powrót Rona Howarda na stołek reżysera, zwłaszcza mając w pamięci jego rewelacyjny thriller „Okup” z Melem Gibsonem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz