sobota, 23 października 2021

 

JESZCZE JEST CZAS ****


Opowiedziana przez Viggo Mortensena historia rozgrywa się dwutorowo. W pierwszej historii poznajemy pilota Johna Petersa (Mortensen), który przejmuje opiekę nad swoim ojcem, Willisem (koncertowy Lance Henriksen) cierpiącym na demencję farmerem i zarazem zagorzałym ksenofobem, rasistą, mizoginem i, co gorsza, homofobem (młodszy Peters jest gejem mieszkającym ze swoim partnerem, z którym wspólnie wychowują kilkuletnią córkę). Pytanie, jak ojciec i syn – tak bardzo się od siebie różniący – znajdą wspólny język.

Tym bardziej, że ich relacje nie układały się od najwcześniejszych lat. Początkowo darzyli się sympatią, chodzili na wspólne polowania na kaczki itd. Ale później coś między nimi pękło. Willis Petersen w młodości (Sverrin Gudnarson) wdał się w romans, przez co musiał odejść od żony. Z czasem, pomimo często krzyżujących się dróg, John Petersen zaczął się stawiać ojcu i w końcu kontakt się urwał. Teraz po latach mają okazję odbudować swoje relacje. Pytanie, tylko, z jakim skutkiem.

W ostatnich latach dostaliśmy dwie udane i ściskające za gardło produkcje podejmujące temat demencji. Pierwszą był „Ojciec” z oscarową rolą Anthony`ego Hopkinsa. Drugą był debiut reżyserski Viggo Mortensena „Jeszcze jest czas”. Był to kolejny film, który padł ofiarą pandemii, a jego premiera była wiele razy przekładana. Ja sam obejrzałem go dopiero wtedy, gdy (z trudem) znalazłem go w Internecie. Pierwszego z wymienionych tu filmów nie miałem – jeszcze – okazji obejrzeć, ale póki co zaliczyłem debiut Mortensena.

Viggo Mortensen zasłużył na szczególne owacje. Odpowiedzialny był bowiem zarówno za reżyserię, scenariusz, jak i muzykę. Dziwne, że zdjęcia nie są jego autorstwa, ponieważ aktor hobbystycznie zajmuje się też fotografowaniem. Reżyseria w jego wykonaniu jest dobra, konsekwentnie łącząca dwie mieszające się historie. Widać tu echo wspólnych filmów nakręconych z Davidem Cronenbergiem (zaliczającego tu świetne cameo w roli ginekologa), które zamiast być body horrorami, opowiadały bardziej o ważnych, ludzkich sprawach.

Aktor dobrze wypada również przed kamerą, w czym jednak pomaga mu przede wszystkim kapitalny Lance Henriksen. Willis w jego wykonaniu to prawdziwy wulkan energii: jest odpychający, trudno z nim wytrzymać, obraża wszystkich na prawo i na lewo… a jednocześnie, z powodu swojej demencji, wzbudza też współczucie. Czapki z głów dla tego (niestety) niedocenionego aktora. A wracając jeszcze do Mortensena, brawa należą mu się też za doskonałą ścieżkę dźwiękową.

Za sprawą udanego scenariusza Mortensen pokazał, jak jedna historia wynika z drugiej, oraz co w życiu obu bohaterów przyniosła przeszłość. A przede wszystkim jak trudne potrafią być relacje rodzinne, jeśli jej członków dzieli większość rzeczy i tak ciężko jest im się nawzajem zrozumieć. W najbardziej dramatycznym momencie może dojść do prawdziwej rodzinnej erupcji, którą może złagodzić jedynie żałowanie za cały wybuch. Niby banał, ale kto powiedział, że rodzina nie powinna się kiedyś pogodzić? Nawet jeśli nestor rodu do końca pozostanie zgryźliwym starszym człowiekiem. Mortensen opowiada o tym wszystkim w sposób odrobinę zbyt uproszczony, jednak to jego debiut reżyserski, ja z kolei mam nieco łagodny stosunek do czyichkolwiek debiutów reżyserskich, wierząc że obiecujący debiutanci jeszcze będą mieli okazję się rozwinąć. Czego Mortensenowi życzę z całego serca.


Reż. Viggo Mortensen

Czas trwania: 110 minut

Gatunek: dramat

Tytuł oryg. Fallen

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz