poniedziałek, 25 lipca 2022

 

THOR : MIŁOŚĆ I GROM ****


Kiedy ostatnio widzieliśmy się z Thorem (Chris Hemsworth), odlatywał w siną dal wraz ze Strażnikami Galaktyki. W końcu stracił wszystko: rodziców, brata (przynajmniej pozornie…), Asgard. Dziewczyna go rzuciła. Jedyne, co mu pozostało to mnisia medytacja i okazjonalne wszczynanie się do walk. I tak się dzieje do momentu, aż świat bogów zaczyna nawiedzać tajemniczy i napawający przerażaniem Gorr Bogobójca (Christian Bale). Na szczęście Thor może liczyć na wsparcie: Korga (głos samego Waititiego), Walkirii (Tessa Thompson) i… Jane Foster (w końcu dobry występ Natalie Portman).

Kolejny film o Thorze to pierwszy w Marvel Cinematic Universe przypadek, kiedy podcykle dotąd kręcone w postaci trylogii zostają rozbudowane do postaci tetralogii (a może to po prostu wstęp do kolejnej trylogii). Wydawało się, że o Thorze powiedziano chyba wszystko, tak w kwestii jego solowych, jak i grupowych występów, choć nie wszystkie znane wątki z jego komiksów wykorzystano (w tym momencie fani pewnego blaszanego obrońcy dobra powinni poczuć się jeszcze bardziej wkurzeni, zwłaszcza że komiksowy wątek alkoholizmu Tony`ego Starka idealnie współgrałby z dawnymi problemami osobistymi Roberta Downeya jr). Na szczęście przypomniano sobie o innym wątku z komiksów: o nowotworze Jane Foster i okolicznościach, kiedy to ona sama okazała się godna Mjolnira, co postanowiono wykorzystać w tym filmie. 

I to mimo faktu, że Natalie Portman miała nie najlepszą prasę po występach w dwóch pierwszych filmach o Thorze. Tu, na szczęście, Waititi zdołał wykrzesać nieco więcej chemii między nią, a Hemsworthem, bo nie dość, że mamy tu retrospekcje ilustrujące ich rozstanie, to jeszcze okazjonalnie mają okazję podyskutować na temat tego co poszło nie tak w ich związku.

A jak spisuje się reszta obsady? Chris Hemsworth coraz lepiej odnajduje się w komediowym repertuarze i nie dziwi mnie, że zgodził się na kolejny występ w „Thorze” pod warunkiem, że za kamerą stanie raz jeszcze Waititi. Osobiście chyba przekonam się do komediowych ról ekranowych twardzieli (patrz: Dwayne „The Rock” Johnson, który zamienił „Szybkich i wściekłych” w naszpikowaną akcją serię komediową), bo dotąd chyba tylko Bruce Willis sprawdzał się i w kinie akcji, i w komediach. A skoro o komediowych występach mięśniaków mowa, nie można pominąć gościnnego udziału niegdysiejszego ekranowego „Gladiatora”, Russella Crowe`a: jego Zeus to władca bogów z przerośniętym ego (w sumie nic dziwnego, skoro władza potrafi uderzyć jak woda sodowa do głowy…). Jednak największe wrażenie robi tu Christian Bale: chudy jak patyk (w jego przypadku: nihil novi), bladolicy bogobójca to jeden z najlepszych antagonistów w MCU, co tej franczyzie nie często się zdarza. Być może to nie ta sama liga co Loki i Hela, ale przekonujące modum operandi posiada.

Tak samo wrażenie robi ścieżka dźwiękowa, tym razem skomponowana przez Michaela Giacchino. A już dobór piosenek to uczta dla melomanów. Jeśli w „Thor: Ragnarok” Taika Waititi zachęcał nas do walki przy dźwiękach „Imigrant Song”, to tu robi to samo, tyle że zmienia repertuar (zamiast Led Zeppelin na scenę proszeni są tym razem Guns `N` Roses ze swoim „Welcome to the Jungle”, a i na „November Rain” i „Sweet Child O` Mine” znajdzie się miejsce…). Waititi czuje w dalszym ciągu klimat lat 80 i to mu się chwali: podejrzewam, że gdyby zajął miejsce Jamesa Gunna przy „Strażnikach Galaktyki vol 3”, to obsada tamtego podcyklu nie ogłaszałaby, że zrywają umowę z Marvelem.

A mimo to czuć było, że to film nieco słabszy od wcześniejszego „Ragnaroka”. Być może winna była fabuła przywodząca na myśl komedię romantyczną, w której wszyscy odczuwają do kogoś miłość, lub zazdrość (Stormbreaker o Mjolnira). Ba, soundtrack Giacchiniego kończy fragment pod romantycznym tytułem „The Ballad of Love and Thunder”, choć ma w sobie coś bardziej z epickości niż ckliwości. Nie wydaje mi się to poważną wadą, choćby z tego powodu, że wątek między Thorem, a Jane jest wreszcie udany i czyni nawet z filmu piorunująco dobrą komedię romantycznąNo to może balansowanie Waititiego na granicy komedii (kozy) i dramatu? Osobiście  postawiłbym na brak jakichkolwiek odniesień do multiwersów (chyba że za takowe weźmiemy wizytę Asgardczyków na zebraniu bogów pod dowództwem Zeusa - w końcu są różne boskie światy, prawda? - ale to wymaga drobnego rozwinięcia, panie Waititi).

Czy w takim razem lepiej by było, gdyby czwartą część „Thora” nakręcił ktoś inny, najlepiej ktoś, kto będzie kontynuował styl Waititiego? I tak, i nie. Pamiętajmy, co się stało gdy po dobrym pierwszym „Thorze” miejsce po Kennecie Branaghu zajął telewizyjny wyrobnik Alan Taylor: dość wspomnieć, że jego „Thor: Mroczny świat” to nie tylko najsłabszy film o Thorze, ale i najsłabszy film w MCU w ogóle. Dobrze więc, że Kevin Feige zostawił przy sobie Waititiego, bo przecież… mogło być gorzej, prawda?


Reż. Taika Waititi

Czas trwania: 110 minut

Gatunek: fantasy

Tytuł oryg. Thor : Love and Thunder

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz