środa, 9 listopada 2022

Cykl na blogu CultureZone: „PROGRAM W ODCINKACH”


Witam serdecznie. Było o z dawna wyczekiwanym powrocie, teraz będzie o kolejnym głośnym powrocie. Po wcześniejszej produkcji fantasty jaką był serial „Koło Czasu”, tym razem Amazon wypuścił produkcję na podstawie książek Tolkiena. Zobaczcie jak według mnie powiódł się „WŁADCA PIERŚCIENI: PIERŚCIENIE WŁADZY”.


WŁADCA PIERŚCIENI: PIERŚCIENIE WŁADZY **

twórcy: Patrick McKay, John D. Payne

obsada: Robert Aramayo, Morfydd Clark, Markella Kavenagh, Ema Horvath, Maxim Baldry, Owain Arthur, Ismael Cruz Cordova, Charlie Vickers Charles Edwards, Trystan Gravelle, Benjamin Walker, Sophia Nomvete


Na powrót do tolkienowskiego Śródziemia czekali z zapartym tchem wszyscy wielbiciele fantastyki. I nie zawiedli się, bo Amazon dał fanom Profesora epicką, w pełni oddającą ducha jego książek superprodukcję za cysternę dolarów, która w pełni przebiła wcześniejszą jacksonowską kinową wersję. Dali nam właśnie „Władcę Pierścieni: Pierścienie Władzy”.

Ten wstęp był, oczywiście, sarkastycznym żartem, na który mógł sobie pozwolić chyba tylko wielbiciel zarówno Śródziemia, jak i książek samego Tolkiena.


FABUŁA

Fabuła została podzielona na trzy wątki: w pierwszym śledzimy perypetie Galadrieli i jej relacji z tajemniczym Halbrandem, z którym wyrusza na wyspę Numenor. Tam, bowiem, liczy na wsparcie w razie domniemanego powrotu złego Saurona. Drugi wątek dotyczy elfów, a w szczególności Elronda, i relacji na linii elfy-krasnoludy. Wreszcie trzeci wątek serialu związany jest z hobbicką rasą Hartfootów, oraz tajemniczego przybysza, który spadł z nieba.


OCENA

Serial wzbudzał sporo emocji już na etapie preprodukcji, począwszy od banalnych jak wybór afroamerykańskich aktorów do ról hobbitów (jakby wszyscy zapomnieli, że Tolkien opisywał Hartfootów jako rasę hobbitów o smagłej skórze), aż po poważniejsze, jak fakt, że Amazon na dobrą sprawę nie posiada praw autorskich do dzieł Tolkiena, prócz „Hobbita” i oryginalnego „Władcy Pierścieni” (a trzeba dodać, że serial Amazona ma się opierać na „Silmarillionie” i „Niedokończonych opowieściach”). Sam nie byłem do końca pewien, czy chcę ten twór oglądać, ale w końcu zaryzykowałem. Nastawiałem się, że najwyżej ocenię serial maksymalnie trzema gwiazdkami na sześć możliwych.

To, co otrzymałem finalnie okazało się gorsze, niż zakładałem. Fakt, że Amazon nie ma praw do „Silmarillionu” i „Niedokończonych opowieści” jeszcze bardziej pogrzebał szanse na chociaż przyzwoity serial fantasy. Showrunnerzy wypocili bowiem produkcję, która z Tolkienem ma wspólne tylko imiona postaci i nazwy lokalizacji. Fabularnie, natomiast, to klasyczna wolna Amerykanka, w której całkowicie puszczono wodze fantazji. Serial jest przepełniony kilkunastoma tak piramidalnymi odstępstwami od książek Tolkiena, że teraz fani autora powinni spojrzeć na kinową trylogię „Hobbita” Jacksona nieco łaskawszym okiem. Postaci z serialu nijak się mają do oryginałów z kart Tolkiena (co oni najlepszego zrobili z Galadrielą, czy Celebrimborem?). Tylko niektóre wątki mają coś wspólnego z „Silmarillionem” i „Niedokończonymi opowieściami” (wątek Hartfootów można było sobie darować, bo Tolkien w swoich dziełach ogranicza się tylko do wzmianki, że w ogóle była taka rasa). No i, oczywiście, musiały się też pojawić postaci wymyślone przez twórców serialu (choćby Halbrand, czy elf Arondil grany przez Afroamerykanina).

Aktorsko jest niewiele lepiej. Morfydd Clark jako wojownicza księżniczka Galadriela nie ma startu do majestatycznej Cate Blanchett z trylogii Jacksona, nie mówiąc już o tym, że w jej interpretacji postać ta przypomina rozpuszczoną zbuntowaną nastolatkę. Podobnie Robert Aramayo pozostaje w cieniu rozważnego Elronda w interpretacji Hugo Weavinga. Hartfootowie są sympatyczni (zwłaszcza hobbitka Nori) i nic poza tym. Jak na ironię najlepszy jest Ismael Cruz Cordova jako Arondil – szkoda tylko, że gra postać zupełnie wymyśloną przez showrunnerów, która jest właściwie obojętna dla fanów Tolkiena.

Serial broni się tylko pod względem technicznym: charakteryzacja (krasnoludy wyglądają jak u Jacksona) i zdjęcia (serial kręcono w Nowej Zelandii) to jedyne plusy tego wyrobu tolkienopodobnego. Reszta jest milczeniem. Próżno chociażby zawieszać oko na scenografię: ekranowy Numenor może i wygląda olśniewająco (skoro to tolkienowska Atlantyda, to scenografia ma w sobie coś z kultury śródziemnomorskiej i babilońskiej), ale kraina hobbitów lepiej wyglądała w filmach.

Nie powiem, Jackson adaptując „Władcę Pierścieni” i (zwłaszcza) „Hobbita” też pozwolił sobie na odstępstwa od pierwowzoru. Ceną za to było oburzenie ze strony Christophera Tolkiena, który nigdy za jego adaptacjami nie przepadał. Mimo to Jackson na tyle na ile mógł, zachował klimat tolkienowskich opowieści. W przypadku Amazona nie ma mowy o żadnym wdzięku i klimacie, a Tolkien (zarówno jeden, jak i drugi) mogliby się przewracać w grobach. Parafrazując filmowy cytat z „Władcy Pierścieni: Dwóch wież” (nieobecny u Tolkiena), można zadać sobie pytanie „Gdzie był Gondor, gdy Amazon profanował Tolkiena?”. No, właśnie: gdzie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz