piątek, 18 listopada 2022

OSTATNIA WIECZERZA ****


Czy się to komuś podoba, czy nie, Bartosz M. Kowalski powoli wyrasta na twórcę polskiego horroru. Piszę, „czy się to komuś podoba, czy nie”, bo zdania o jego twórczości są bardzo różne. Jednym jego twórczość się podoba, innym nie. Tymczasem filmem „W lesie dziś nie zaśnie nikt” młody (rocznik 1984) reżyser pokazał, że Polacy nie gęsi, po swojemu slashery też potrafią kręcić. Jasne, powstały rok później sequel nie zachwycił, ale reżyser nie składa broni i w dalszym ciągu daje upust swojej młodzieńczej fascynacji horrorami.

W „Ostatniej wieczerzy” reżyser inspiruje się pastiszowymi horrorami klasy B, od których swoją przygodę z filmami zaczynali chociażby Sam Raimi, czy Guillermo del Toro. Widać tu zarówno komediowe nawiązania do „Egzorcysty” i „Omenu”, jak i do stylistyki „Martwego zła”. Kowalski pokazuje, jak wyglądałyby klasyki Wiliama Friedkina i Richarda Donnera, gdyby nakręcił je wczesny Sam Raimi, czy Tim Burton w okresie swojej największej świetności. I jeśli podejdzie się do filmu z dystansem, zabawa w trakcie oglądania może być wręcz przednia.

Tym bardziej, że zarzucić można mu co najwyżej walory techniczne (no, niestety: Polska to w dalszym ciągu nie Hollywood, u nas CGI jak leżało i kwiczało od czasu złotego smoka z polskiego „Wiedźmina”, tak leży i kwiczy…) i fabularne. Jednak oglądając film co i rusz można zadać sobie pytanie, co reżyser i zarazem scenarzysta oglądał, że miał tyle pomysłów na swój film.

Kowalski czerpie garściami z horrorów satanistycznych, daje momentami zbyt duży upust swojej fascynacji horrorami oglądanymi za dzieciaka. Na widza czeka moc atrakcji, bo reżyser nie zapomniał o głównych elementach takich horrorów. Egzorcyzmy rodem z klasyka Williama Friedkina? Check. Tajemnicze sekty (jak w „Wicker Man” z 1973 lub 2006 roku)? Check. Skrywający tajemnicę klasztor? Check. Próba zgładzenia tajemniczego dziecka (niczym w filmie „Omen” Richarda Donnera)? Check. Mimo to próżno w jego najnowszym filmie szukać fabuły – nie dlatego, bo ma dziury fabularne jak po solidnym trzęsieniu ziemi, ale dlatego, bo jej po prostu nie ma (dlatego odpuściłem sobie zarys fabuły). Co nie znaczy, że scenariusz jest do niczego. Pod warstwą horrorową i pseudofabularną Kowalski uderza w Kościół nie mniej boleśnie, niż Wojciech Smarzowski w głośnym „Klerze”. Warto jednak obejrzeć film dla samego pastiszowego sznytu.

I dla aktorów. Skrywający tajemnicę Olaf Lubaszenko jest tak mroczny, że aż przerysowany, podobnie jak reszta ekranowych zakonników. A to, co spotyka głównego bohatera (Piotr Żuławski) chyba najbardziej przywodzi na myśl b-klasowe kino. A przede wszystkim warto przesiedzieć najbliższe półtora godziny na finał w stylu obrazów Zdzisława Beksińskiego i Hieronima Boscha (albo innych średniowiecznych malarzy). Nawet, jeśli kogoś film zirytuje, to finał zrekompensuje wszystko.

A uprzedzam, film może zirytować mniej przygotowanych tym bardziej, bo niektórzy dopatrywali się tu wpływu kina Marka Piestraka („Klątwa Doliny Węży” z lat 80): najgorszego polskiego reżysera. Ale czy na pewno? Uchowaj Boże! Marek Piestrak tworzył swoje tandetne kino całkowicie serio. Kowalski co i rusz puszcza do nas oko, byśmy nie brali wszystkiego na poważnie. I jeśli się przystosujemy do jego zaleceń, nie będzie żałował obecności na „Ostatniej wieczerzy”.


Reż. Bartosz M. Kowalski

Czas trwania: 85 minut

Gatunek: horror

Tytuł oryg. Ostatnia wieczerza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz