wtorek, 27 sierpnia 2024


Cykl na blogu „CultureZone”: „PROGRAM W ODCINKACH”


Cześć wszystkim. Prosto z zdumiewająco nudnego Westeros lądujemy tym razem do feudalnej Japonii, w której miała miejsce zdecydowanie lepsza „gra o tron”. Na tapetę biorę najnowszą adaptację „Szōguna”. Zaczynamy.


SZŌGUN *****


twórca: Rachel Kondo, Justin Marks

obsada: Cosmo Jarvis, Hiroyuki Sanada, Anna Sawai, Tadanobu Asano, Yuki Kura, Nestor Carbonell


Jak zwykle w takiej sytuacji, pojawiały się głosy oburzenia („Nie podnosi się ręki na Szōguna!”, „Nie będzie lepszego Toranagi od Toshirō Mifune!”, „Nie wyobrażam sobie innego Blackthorne’a niż Richarda Chamberlaine’a!”). Trudno się dziwić tym oburzeniom. Serial Jerry’ego Londona z 1980 r. był niezaprzeczalnie hitem, zwłaszcza u nas w PRL-owskiej Polsce poł. lat 80 (jak wiele zachodnich produkcji, tak i ta trafiła do nas z mocnym poślizgiem). Kiedy był powtarzany około 2003-2004 roku (oglądałem go mając jakieś 14-15 lat) byłem nim tak zafascynowany, że na każde pytanie odpowiadałem twierdząco: „Hai” (pierwsze japońskie słowo, jakiego się nauczyłem…).


FABUŁA

Fabuła książki (i obu adaptacji) wygląda następująco: w 1600 roku, u wybrzeży Japonii, rozbija się angielski statek handlowy. Cudem ocalałym z katastrofy zostaje młody pilot John Blackthorne. Pobyt w Kraju Kwitnącej Wiśni z początku nie będzie należał do szczęśliwych. Zderzenie dwóch różnych kultur (wschodniej i zachodniej) przysporzy mu początkowo problemów, jednak wszystko się zmieni, kiedy zapozna się z wielkim mężem stanu, majestatycznym Toranagą.


OCENA

Jak za każdym razem, także i tym razem słowa oburzenia okazały się przedwczesne. Nowy „Szōgun” okazał się równie przebojowy jak słynna adaptacja sprzed 34 lat. A w niektórych miejscach nawet ją przebiła (choć serial z Chamberlainem i Mifune nadal pozostanie w moim sercu).

Poprzednia adaptacja skupiała się na zderzeniu dwóch odmiennych kultur, które sprowadzało się nie tylko do kwestii „jeść sztućcami, czy pałeczkami”. To zderzenie dało się również wyczuć w chemii między Toranagą-Mifune, a Blackthornem-Chamberlainem. Właśnie to zderzenie w głównej mierze zdecydowało o popularności serialu. Nasuwało się tylko pytanie, czy te elementy byłyby atrakcyjne dla dzisiejszego widza? Zwłaszcza gdy większą popularnością cieszy się „Gra o tron”, która - gdyby ją obedrzeć z elementów fantastycznych - okazałaby się nie w ciemię bitym serialem political fiction ze scenami akcji.

Z pomocą przyszła Michaela Clavell, córka autora książki, która pełniła rolę producentki nowej wersji i która podkreślała co w książce jej ojca było najistotniejsze. Najważniejszą rzeczą jest perspektywa wielu osób, utracona w adaptacji z 1980 roku (tam obserwowaliśmy wszystko z punktu widzenia tylko Anglików). Dzięki tej wielorakiej perspektywy widz ma teraz okazję zaglądać w alkowy japońskich pałaców i być świadkiem kiełkującej dworskiej intrygi. Właśnie przez tą dworską intrygę nowy „Shōgun” był przyrównywany do przebojowego serialu HBO.

Rozbudowana akcja pozwoliła też na pogłębienie bohaterów i ich relacji, a aktorom na oddanie emocji, które nimi targają. Widać to zwłaszcza na przykładzie Toranagi, nie tylko z powodu relacji z jego ekranowym synem (które, notabene, wypadają lepiej od relacji z Blackthornem). Mifune z adaptacji z 1980 roku był świetny, ale bądźmy szczerzy: zapisał się w pamięci widzów, zwłaszcza polskich, bo był kojarzony bardziej z filmografią Akiry Kurosawy. Scenariusz skupiający się tylko na relacjach z Blackthornem za niewiele dał mu pola do popisu. Hiroyuki Sanada z nowej adaptacji przebił go do takiego stopnia, że gdyby Mifune nadal żył, wręczyłby mu za pewne katanę na znak podziwu. To samo nowa Mariko zachwycająca nie tylko grą aktorską odtwórczyni roli, czy urodą, ale też charyzmą postaci. Zupełnie inne zdanie mam na temat nowego Blackthorne’a: odgrywający go nijaki Cosmo Jarvis pozostanie bardziej w cieniu interpretacji Richarda Chamberlaine’a (swoją drogą, jeśli kiedyś powstanie kolejna adaptacja „Ptaków ciernistych krzewów”, to ciekawe jak wypadnie nowy odtwórca roli ojca Ralpha di Bricassarta). Podobnie ma się sprawa z Nestorem Carbonellem, którego Vasco Rodriguez nie dorównałby Johnowi Rhysowi-Daviesowi z serialu Jerry’ego Londona (choć nie z winy gry aktorskiej, tylko zmarginalizowania postaci).

Kostiumy, zdjęcia, czy scenografia są na równym poziomie, co w wersji z 1980 roku. Różnica jest tylko taka, że pierwsza adaptacja była kręcona w Japonii i Kalifornii, a nowsza: w Kanadzie i w Japonii. Tutaj też palma pierwszeństwa należy się nowszej adaptacji, bo Kanada lepiej oddaje japoński klimat niż Kalifornia.

Serial pozostawia otwarte zakończenie dające możliwość nakręcenia drugiego sezonu, ale szczerze mówiąc - nie robiłbym tego, choć nastała teraz moda na dopisywanie dalszych części literackich bohaterów. Lepszym wyjściem byłoby zaadaptowanie kolejnej powieści Jamesa Clavella. Napisana przez niego „Saga Azjatycka”, co prawda, powstawała niechronologicznie (pierwszy tom, „Król szczurów”, rozgrywa się w czasach II wojny światowej, a „Szōgun” powstał jako tom trzeci), ale twórcy mogliby zaadaptować książkę rozgrywającą się później od wydarzeń z „Szōguna”. Wtedy wybór padłby na „Tai-Pana”, jak na ironię również kiedyś zaadaptowanego (w 1986 roku, z Bryanem Brownem w głównej roli).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz