DEADPOOL & WOLVERINE ****
Gdy wytwórnia 20th Century Fox została przejęta przez Walt Disney Company, fani komiksowego najemnika z pyskatymi językiem nie ukrywali przerażenia. Nikt nie potrafił sobie wyobrazić przygód Deadpoola w żadnej innej kategorii niż R. Kevin Feige zapewniał jednak, że Deadpool z R-ką pozostanie. Oliwy do ognia dolał też Ryan Reynolds, który w teaserze zapowiedział powrót Hugh Jackmana w roli Wolverine’a.
Spieszę więc donieść, że wszelkie obawy widzów o nadszarpnięcie kategorii wiekowej okazały się zbyteczne. Jak Deadpool dotąd rzucał mięsem i niewybrednymi żartami, oraz kosił przeciwników swoimi katanami, taki pozostał. Z trzecią odsłoną jego ekranowych perypetii jest jednak inny problem, o którym za chwilę powiem.
Zmagający się z kryzysem wieku średniego Deadpool tym razem musi naprawić nadszarpnięte multiwersum. Nieoczekiwaną pomoc otrzyma ze strony Wolverine`a. Na drodze obu dżentelmenom stanie siostra-bliźniaczka Profesora X, Kasandra Nova (Emma Corrin).
Fabuła to tylko pretekst, by twórcy pobawili się w swoje multiwersum. Wygląda to bardzo świeżo, oryginalnie i komediowo, krwi i niecenzuralnego słownictwa też nie brakuje, problem jednak w tym że… film zyskałby sporo, gdyby było widać, że pomimo R-ki faktycznie stał się częścią Marvel Cinematic Universe. A tego, niestety, nie czuć. W „Deadpoolu & Wolverinie” jest po prostu za mało mrugnięć okiem do Marvel Cinematic Universe (sama obecność organizacji AOC, znanej z serialu „Loki”, to za mało. To samo gadżet doktora Strange`a to kreowania portali), za to sporo jest chaosu. Widać, że scenariusz pisało aż pięć osób. I to, akurat, czuć, niestety (ponownie). Ekipa filmowa skupiając się na tworzeniu ekranowego multiwersum, ograniczyła się do nawiązań do adaptacji marvelowych komiksów sprzed 20-25 lat (aż mi w krzyżu łomało na widok gwiazd tamtych adaptacji, bo ile lat temu widzieliśmy ostatnio Blade`a o aparycji Wesleya Snipesa, albo Elektrę graną przez Jennifer Garner?).
I tak najważniejszym elementem filmu (tak jak Batman we „Flashu”) okazał się Wolverine. Hugh Jackman pokazał, że chyba przedwcześnie odwiesił adamantowe szpony na kołek. W „Loganie: Wolverinie” mutant zaczął wycinać w pień przeciwników z taką wprawą, jakby przygotowywał szaszłyki na grilla. Tu dodatkowo po raz pierwszy zaszczycił fanów komiksowym wdziankiem, którego poskąpiono mu w wytwórni 20th Century Fox. Twórcy zadbali również o to, by między nim, a Deadpoolem w końcu była jakaś chemia, a nie to, co fani dostali w godnym zapomnienia „X-Men Geneza: Wolverine”. Naprawiania szkód wyrządzonych przez tamtą produkcję komiksowpodobną nigdy dość.
Bezbłędna jest także oprawa muzyczna. Ekipa filmowa jak zwykle zadbała o imponującą playlistę, która w punkt współdziała ze scenami, które mają ilustrować. Czego tu nie ma? Madonna idzie ramię w ramię z Olivią Newton-John i Johnem Travoltą, kroku im dotrzymują The Platters i Avril Lavigne, a i tak w pamięci pozostaje boysband N Sync. Filmiki z Deadpoolem tańczącym do piosenki „Bye, bye, bye” stały się viralem i podbiły Internet w krótkim czasie po premierze filmu. Nie muszę chyba dodawać - chyba że osobom młodszym niż 20-30 lat - że obecność tej piosenki była mrugnięciem okiem do pewnej sceny z „X-Men 2” Singera.
Czy można się jeszcze spodziewać Deadpoola, trudno powiedzieć. Ja jednak chciałbym jeszcze zobaczyć Wolverine`a. Zwłaszcza po tak udanym liftingu. Hugh Jackmana nigdy dość.
Reż.: Shawn Levy
Czas trwania: 120 minut
Gatunek: komedia sensacyjna
Tytuł oryg,: „Deadpool & Wolverine”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz