BEETLEJUICE, BEETLEJUICE *****
Od wydarzeń z pierwszego „Beetlejuice” (wiem, że oryginał był rozpowszechniany po polsku jako „Sok z żuka”, niemniej dla kontekstu będę stosował oryginalny tytuł) trochę się zmieniło w życiu Deetzów. Lydia (Winona Ryder) od kilkunastu lat pracuje jako medium przeżywające żałobę po śmierci ojca. W dodatku przepracowuje traumę związaną z ingerencją pewnego bioegzorcysty i faszeruje się antydepresantami. A na domiar złego, tak jak ona sama miała na pieńku z macochą (Catherine O’Hara), tak ona sama idzie teraz na noże z dorastającą córką (Jenna Ortega). Sytuację poniekąd zmieni znajomość nastolatki z tajemniczym chłopakiem mającym zagadkowe konszachty ze światem pozagrobowym.
Prace na planie kontynuacji „Beetlejuice’a” ciągnęły się od dziesięciu lat i od początku było pewne, kto powróci w głównej roli, a kto zasiądzie na stołku reżyserskim. Nic w tym dziwnego, bo jedynka uchodzi za punkt zwrotny w karierze Tima Burtona: to właśnie wtedy, 36 lat temu (!), Burton dał widzom pierwszą próbkę swojej autorskiej, groteskowo-makabrycznej, wrażliwości (druga okazja nadarzyła się dwa lata potem za sprawą „Edwarda Nożycorękiego”). W międzyczasie przefiltrował przez nią również komiksy o Batmanie. Mimo to pierwszy „Beetlejuice” zajmował szczególne miejsce we wczesnej fazie jego twórczości. Tym bardziej więc pojawiły się obawy (zwłaszcza po ostatnich dokonaniach Burtona pod szyldem Disneya), że z ewentualnej kontynuacji ulotniłby się cały klimat pierwowzoru.
Dzięki Bogu, nie ulotnił się, mimo że pomysł fabularny wyszedł od Setha Grahama-Smitha, twórcy horrorowej wariacji na temat Abrahama Lincolna polującego na wampiry. Reżyser kuriozalnego „Abrahama Lincolna: Łowcy wampirów” pełnił tu funkcję producenta, który zlecił scenopisarstwo Alfredowi Goughowi i Milesowi Millerowi, showrunnerom netflixowej „Wednesday”. Obaj panowie pracujący wcześniej nad serialem, w rozwijaniu punktu wyjściowego postanowili nawiązać do schematu serialu animowanego „Beetlejuice” z początku lat 90, który był kontynuacją aktorskiego oryginału. Najwyżej niekoniecznie górnolotne żarty świadczą, że ktoś jeszcze maczał palce nad scenariuszem. Przy okazji kilkukrotnie mrugnęli też do fanów pierwowzoru.
W efekcie wróciły znajome lokacje (czerwony mostek, piętrowy dom, makieta miasteczka, której panoramę z lotu ptaka obserwujemy w czołówce), melodie („The Banana Boat Song” Harry’ego Belafonte, rozpoznawalny main theme Danny’ego Elfmana) i kostiumy (czerwona sukienka Lydii, w której o mały włos nie wyszła za Beetlejuice’a w jedynce). Te wszystkie elementy miały zadowolić fanów zaznajomionych z oryginałem i wywołać ostatnio bardzo popularną w hollywoodzkim kinie nutkę nostalgii. Ale mrugnięcie okiem to nie wszystko.
Aktorsko film trzyma poziom. Michael Keaton jak zwykle jest niezawodny (choć momentami show kradnie mu Willem Dafoe), Jenna Ortega przekonująco wypada w nietypowej dla swego emploi roli twardo stąpającej po ziemi zbuntowanej córki Lydii, Astrid. Monica Belluci, z kolei, mogłaby dla mnie zagrać „Narzeczoną Frankensteina”, a i tak rozpływałbym się w zachwytach. Bałem się za to jak wypadnie po latach Winona Ryder, która mogła stać się niewolnicą Joyce Byers ze „Stranger Things” (na szczęście moje obawy okazały się przedwczesne). Scenarzyści bezproblemowo uzasadnili też brak Geeny Davies i Aleca Baldwina w obsadzie (i może to dobrze, bo sporo kasy poszłoby na komputerowe odmładzanie ich obojga), jak również uporali się z nieobecnością Jeffreya Jonesa od dwudziestu lat będącego personą non grata Hollywood.
Przede wszystkim nie zawodzi Burton, który odcinając się od Disneya i ładując baterie na planie zdjęciowym „Wednesday” wrócił ku mojej uciesze do dawnej formy. I oby tak pozostało (gdyby jeszcze nawiązał znowu współpracę z Johnnym Deppem, pędziłbym na złamanie karku do kina). „Beetlejuice, Beetlejuice”, pierwszy od dwudziestu lat (czyli od premiery „Powrotu Batmana”) sequel w jego reżyserii, to bardzo udany powrót do korzeni własnej twórczości, w klasycznym dla Burtona stylu. Całość wypada o wiele lepiej od produkcji, w których występowała poprzednia muza reżysera, Eva Green („Mroczne cienie” miały w sobie za mało burtonowskiego stylu, „Osobliwy dom pani Peregreen” był najwyżej ok., a „Dumbo” zadziwiał pomysłem na to kto film ma nakręcić). Tym razem aż cisną się na usta słowa samego Beetlejuice'a: „It’s showtime!”.
Nawet jeśli scenarzyści w jednej ze scen popełnili faux pas nazywając Marię (Skłodowską) Curie francuską fizyczką dwukrotnie nagrodzoną Nagrodą Nobla (to ostatnie akurat się zgadza…).
Reż.: Tim Burton
Czas trwania: 105 minut
Gatunek: komediohorror
Tytuł oryg,: „Beetlejuice, Beetlejuice”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz