OBCY : ROMULUS ****
Już na wstępie recenzji przyznam się jak na spowiedzi, że na dotychczasowe filmy z uniwersum „Obcego” patrzyłem po części okiem fana, a po części okiem osoby litującej się, zamiast walić prosto z mostu, co mi w nich pasowało, a co mi nie grało. W efekcie niemal każdy ostatni film z uniwersum, mimo mniejszych lub większych głupotek, oceniałem w miarę przyzwoicie i dopiero z czasem mój entuzjazm wobec nich ochładzał się, a ja wspominam je bardziej krytycznie niż w chwili ich oglądania. Obecnie „Prometeusz” jawi mi się jako „>>Obcy<<, w którym jest za mało Obcego”. O „Obcym: Przymierzu” mam niewiele lepsze zdanie, tyle tylko że było tam nieco więcej samego Obcego.
Jednak i wcześniej, po bardzo dobrych „Obcych: decydującym starciu” Camerona, konstrukcja uniwersum zaczęła się z lekka chwiać. O ile sequel Finchera już wtedy oceniałem jako najwyżej niezły (a koniec końców najsłabszy z klasycznej tetralogii; zdania do dziś nie zmieniłem), o tyle „Obcego: Przebudzenie” Jean-Pierre Jeuneta w moim odczuciu ratował ironiczny humor, bo pod względem klimatu było równie obrzydliwie jak w filmie Finchera. Były jeszcze dwa crossovery „Obcy kontra Predator” i serial „Wychowane przez wilki”, ale każdy szanujący się fan serii o Obcym (a w przypadku „AvP” nawet o Predatorze) powinien spuścić na oba filmy i serial zasłonę milczenia. Siłą serii o Obcym było między innymi to, że każdą część kręcił inny reżyser i każdy wkładał swoją cegiełkę w powstające uniwersum.
Zdawał sobie z tego sprawę Fede Alvarez deklarujący się jako fan serii o Obcym, w szczególności dwóch pierwszych części. Nakręcony przez siebie kolejny film z uniwersum osadził pomiędzy „Ósmym pasażerem >>Nostromo<<” Ridleya Scotta, a „Obcymi: decydującym starciem” Jamesa Camerona. Niech świadczy o tym fakt, że przed seansem nowego „Obcego” warto odświeżyć sobie klasyka Scotta, bo w filmie Alvareza znalazło się kilka easter eggów związanych z pierwszą częścią serii (m.in. za czarny charakter robi postać pochodząca z „Ósmego pasażera…”). Pod względem fabularnym jest nieco gorzej, bo film przypomina miks filmów Scotta i Camerona: fabuła jest niespieszna (ba, pierwsze minuty to wypisz-wymaluj prolog „Ósmego pasażera…”), a gdy już nabiera rozpędu, robi się nawalanka jak u Camerona, tyle że nie osadzona na żadnej planecie Obcych (plus, z oczywistych powodów, nie pojawia się Królowa Obcych).
Pod względem klimatu jest jednak lepiej. I to lepiej niż w prequelach Scotta. Fede Alvarez dawkuje suspens w taki sposób, że równie dobrze film o Obcym mógłby nakręcić Alfred Hitchcock. Wiele scen oglądało mi się niemal na krawędzi fotela i to pomimo że obsadę zasiliły naturszczyki (a może właśnie dzięki temu… Sigourney Weaver była mało znana w chwili kręcenia „Obcego”, więc mało kto spodziewał się, że to ona stanie w szranki z Xenomorphem; niemałym szokiem za pewne było to, że do odstrzału są najpierw ci najbardziej znani w obsadzie). Wprowadzenie antagonisty jest ciekawym rozwinięciem wątku jednej z postaci z oryginalnej części, która już u Scotta jawiła się jako enigma wśród obsady i członków załogi.
Co prawda widzowie kręcili nosem, że obsada nowe odsłony jest tak młodociana, że kroi się jakiś teen-horror w uniwersum „Obcego”, ale bądźmy szczerzy: czy aktorzy oryginalnego „Obcego” byli starsi? Najstarsi w pierwszej części byli Harry Dean Stanton (53 lata w chwili premiery), Yaphet Kotto (50 lat w chwili premiery), Tom Skerritt (46 lat w chwili premiery) i Ian Holm (48 lat w chwili premiery). Jedynie druga połowa obsady była ledwie po 30-tce, albo miała dokładnie 30 lat. John Hurt miał 39 lat w dniu premiery. Veronica Cartwright i Sigourney Weaver (przepraszam, że wypominam paniom wiek): po 30 lat w dniu premiery. 27-letnią Cailee Spaeny można, zresztą, ustawić obok ostatniej wymienionej przeze mnie członkini legendarnego brygu „Nostromo” i nie pogniewałbym się o jakiś crossover z udziałem obu pań (być może nawiązujący do „Obcego: Przebudzenia”, tylko wykonujący robotę jeszcze lepiej od filmu Jeuneta). Eeeech, gdyby jeszcze tylko Sigourney Weaver nie ogłosiła, że nie wystąpi już w żadnym kolejnym filmie o Obcym.
Niektórzy powiedzą jeszcze, że i tu jest za mało Obcego w „Obcym” (więcej do roboty mają tym razem facehaggery, które zapładniały swoich nosicieli), uważam to jednak za interesujące novum pokazujące, że nie sam Xenuś był trudnym przeciwnikiem do pokonania.
Jak wcześniej napomknąłem jako fan serii, siłą filmów o Obcym było to, że każdą odsłonę kręcił inny reżyser dodając coś od siebie. Jeżeli więc miałaby powstać kolejna odsłona, to nakręcona przez kogoś innego. Swoją robotę Fede Alvarez już wykonał, niech teraz odda stery komuś innemu. Na przykład kolejnemu wielbicielowi klasycznego „Obcego”. W kosmosie nikt nie usłyszy naszego krzyku, ale to nie znaczy, że nie dałoby się tego kosmosu jeszcze trochę spenetrować.
Reż.: Fede Alvarez
Czas trwania: 115 minut
Gatunek: horror SF
Tytuł oryg,: „Alien : Romulus”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz