Robert Eggers przez ostatnie lata wyrabiał sobie reputację oryginalnego reżysera. Dał się Bowie, poznać jako twórca odświeżających gotyckich horrorów. Już pierwszy z nich, „Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii” (brawa dla polskiego dystrybutora za tak przewrotny polski podtytuł), był sygnałem że o tym reżyserze będzie jeszcze głośno. Potwierdził to następny tytuł: klimatyczny i mocno lovecraftowski „The Lighthouse”. Sam Eggers przyznawał, że w dzieciństwie oglądał klasycznego „Nosferatu. Symfonię grozy” Friedricha Wilhelma Murnaua i marzył o realizacji własnej wersji. Nim do tego w końcu doszło, musiał wszelako ukształtować własny styl podparty jednak klasycznymi wzorcami.
Oryginalne, nakręcone grubo ponad sto lat temu, arcydzieło Friedricha Wilhelma Murnaua było przewrotną wariacją na temat „Draculi” Brama Stokera (wdowa po pisarzu nie chciała zezwolić na adaptację sensu stricte, a gdy Murnau wbrew jej zakazom nakręcił „Nosferatu”, wytoczyła mu proces w wyniku którego reżyser miał zniszczyć wszystkie kopie; na szczęście dla filmoznawców i widzów część z nich ocalała). Choć odchodziło w wielu momentach od książki (np. zmiana imion bohaterów), idealnie podkreślała gotycki klimat opowieści Stokera. Nakręcony w latach 70 remake Wernera Herzoga z wyśmienitym Klausem Kinskim bardziej zbliżał się do książkowego pierwowzoru (akcja, co prawda, toczyła się w Niemczech, ale bohaterowie nosili oryginalne imiona), a prócz tego inaczej też ukazywał postać samego wampira.
Nie wiem jaki stosunek Eggers ma do wersji Herzoga, ale w swojej interpretacji „Nosferatu” postanowił zadowolić zwolenników Murnaua i entuzjastów Herzoga. W efekcie jego nowy film stoi w rozkroku między klasyką niemieckiego ekspresjonizmu, a remakiem z Kinskim: o ile bohaterowie noszą imiona pochodzące z oryginalnej wersji, o tyle Eggers jako scenarzysta idzie za przykładem Herzoga, dodając wątki i postaci znane z książkowego „Draculi”. Zupełnie jakby Eggers chciał powiedzieć twórcy „Aguirre: Gniewu Bożego” i „Woyzecka”: „Tak powinien był wyglądać remake Nosferatu”. Chwilami czułem się tak jakbym oglądał faktycznie poprawioną wersję „Nosferatu wampira” Herzoga. Jednocześnie Eggers nie zapomina o rodowodzie oryginału i gdy zachodzi taka potrzeba, umiejętnie do niego nawiązuje (zwłaszcza gdy gra cieniami).
A przy okazji umie w nastrój gotyku. Już w pierwszych minutach serwuje nam taki jumpscare, że niżej podpisany nie tylko podskoczył na kinowym fotelu, ale też do niego przywarł z wrażenia. A tych momentów w całym filmie nie brakuje, co bezbłędnie podkreśla muzyka. Eggers bezbłędnie też prowadzi aktorów. To zastanawiające, zresztą, że ilekroć ktoś adaptuje powieść Stokera, to z obsady najlepiej sprawdzają się odtwórcy ról wampira i jego oblubienicy, na drugim miejscu można było uplasować odtwórców ról pogromcy wampirów, a najgorzej wypadali aktorzy grający Harkera. Już u Herzoga najjaśniej błyszczeli neurotyczny Klaus Kinski i lekko rozhisteryzowana Isabelle Adjani. Z kolei w „Bram Stoker’s Dracula” Coppoli z całej obsady show kradli Gary Oldman i Winona Ryder, a blado wypadał sztywny jak kij u szczotki Keanu Reeves. Tu jest podobnie: ucharakteryzowany nie do poznania Bill Skarsgaard i będąca na granicy histerii Lily-Rose Depp wypadają najlepiej z całej obsady, dopiero po nich spisuje się Nicholas Hoult w roli Thomasa Huttera. Momentami jednak biją go na głowę Aaron Taylor-Johnson, a Emma Corrin w rolach Friedricha i Anny Harding, przyjaciół Hutterów, między którymi po prostu czuć chemię.
Ciekawym posunięciem ze strony speców od castingu było obsadzenie w filmie Willema Dafoe. Za pewne za tą decyzją stał wcześniejszy udział aktora w „The Lighthouse”, choć trzeba też pamiętać że ćwierć wieku temu Dafoe wystąpił w filmie „Cień wampira” obracającym się wokół plotek na temat realizacji oryginalnego „Nosferatu” (zagrał tam Maxa Schrecka, pierwszego odtwórcę roli Nosferatu, który był posądzany o to, że faktycznie jest wampirem).
Pochwały należą się też za świetnie oddanie nastroju wczesno XIX-wiecznych realiów: kostiumy i scenografia zostały ukazane ze staranną pieczołowitością, jakby w realizację zostali włączeni także spece od dawnych epok. Jedynie charakteryzacja wypada najwyżej nieźle. Rozumiem, że twórcy chcieli podejść nowatorsko do wyglądu ekranowego wampira i poniekąd nawiązali do literackiego opisu Draculi, ale mogli go ukazać także w inny sposób. Były, co prawda, plotki że swoim wyglądem prawdopodobnie będzie podobny do Kinskiego z wersji Herzoga i może właśnie trzeba było iść tą drogą. W efekcie wygląd nowego Orloka może przeszkadzać bardziej niż specyficzny sposób mówienia (Skarsgaard mówi w taki sposób, jakby był podłączony do respiratora). Poza tym drobnym mankamentem aktora bardzo ciężko rozpoznać (chyba że po oczach), nawet mając w pamięci Pennywise’a z dwuczęściowej adaptacji „To” wg Stephena Kinga.
Jeśli faktycznie Eggers wychował się na oryginalnym „Nosferatu”, to w jego remake’u wyraźnie to widać. Wcześniejsze produkcje tylko utwierdzały widzów, że reżyser czuje się w gotyckich klimatach jak ryba w wodzie. Nowy „Nosferatu” to, z kolei, jeszcze jeden przykład remake’u zrobionego nie dlatego, bo czasy i technologie się zmieniły, albo dlatego, bo trzeba wydusić parę dolarów od widzów. To remake zrobiony na podobnej zasadzie co „King Kong” Petera Jacksona sprzed dwudziestu lat: z miłości do oryginału i ogromnej chęci wychowanego na nim reżysera by zrobić kiedyś własną wersje. Takie remaki, jakiekolwiek by nie miały mankamenty, aż chciałoby się szanować. Nawet jeśli na polską premierę kinową widzowie zmuszeni byli czekać aż dwa miesiące od światowej.
Reż.: Robert Eggers
Czas trwania: 135 minut
Gatunek: horror
Tytuł oryg,: „Nosferatu”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz