SUPERMAN *****
Droga Supermana na wielkie ekrany w ostatnim czasie była wyjątkowo kręta i wyboista, nawet jeśli była pokonywana lotem, a nie chodem. Przez wiele, wiele, oj bardzo wiele lat, bezskutecznie próbowano wrócić do poziomu filmów Richarda Donnera z przełomu lat 70-80, które pozostawały niedościgłym wzorcem wczesnego kina superbohaterskiego (tak jak do 2005 roku bezskutecznie próbowano przywrócić do świetności innego superbohatera z tego samego wydawnictwa: Batmana). Próbował tego Bryan Singer kręcąc dwadzieścia lat temu „Superman: Powrót”, który w założeniu miał bezpośrednio kontynuować wspomniane filmy Donnera ignorując zarazem sequele z lat 1983-1987. Próbował tego również Zack Snyder swoim pompatycznym „Człowiekiem ze stali” - obaj jednak nie podołali zadaniu (Snyder to już w ogóle znalazł się na spalonej pozycji).
Sztuka ta udała się dopiero świeżo namaszczonemu na nowego szefa filmowego koncernu DC Jamesowi Gunnowi. Tak jak Snyder (z którym, notabene, zrobił te dwadzieścia lat temu odświeżoną wersję „Świtu żywych trupów”), Gunn zjadł zęby na adaptowaniu komiksów - a konkretnie tych o przygodach Strażników Galaktyki. Jego celowo campowe podejście do historii obrazkowych wydawało się powiewem świeżości po niemalże tyrtejskiej interpretacji dawnego kolegi, u którego Superman był nie tyle zbawcą ludzkości, co wręcz komiksowym Jezusem gotowym umrzeć za ludzkość. Nie wiem, czy coś zaszło między Gunnem, a Snyderem, ale ten pierwszy wyraźnie nabija się z podejścia tego drugiego do motywacji kosmity z Kryptonu. Choć świat potrzebuje Supermana, on sam nie powinien ludzi idealizować i oczekiwać, że źli się zmienią (świetna scena rozmowy z twardo stąpającą po ziemi, racjonalnie myślącą Lois Lane, na której uwagi Clark Kent niemalże się obraża), on po prostu ma stawać w obronie słabszych i karać tych złych. Gunn chciał nam dać bardziej ludzkiego Supermana, szukającego swojego miejsca wśród nas - i to mu się udało.
Nie trzeba się również bać natłoku metaludzi w tymczasowej gwardii Kryptonianina: nic wam nie mówią Hawkgirl (Isabel Merced), Mr Terrific (Edi Gathedi), czy (jeśli nie liczyć kuriozum Martina Campbella z 2010 roku) Green Lantern (Nathan Fillon)? Nic nie szkodzi, Gunn nakreśla ich tak intrygująco że chciałoby się o nich dowiedzieć czegoś więcej. Nie bójmy się także braku origin story Supermana, bo ten pokazywali już i Donner w 1978 r, i Snyder w 2013 r. Na podobnej zasadzie w MCU darowano sobie origin story Spider-Mana.
Jednocześnie reżyser pokazał, że Superman, którego perypetie dzisiaj zalatują kiczem, potrzebuje odrobiny luzu, za to powaga pasuje do niego jak pięść do oka. „Superman” AD 2025 nie boi się epatować campem. Tak bardzo, że (pomijając w końcu widoczne majtki na kostiumie Supermana) film Gunna momentami przywodzi na myśl animowany serial z lat 90, choć reżyser puszcza oko również do filmów Donnera (muzyka Johna Murphy`ego i Davida Fleminga przywodząca na myśl słynny marszowy main theme Johna Williamsa). Zbiera również doświadczenia z pracy nad trylogią „Strażnicy Galaktyki”, dostarczając protagoniście zwierzęcego sidekicka, psa Krypto. A wreszcie zadbał o to, czego nie dał ani Donner (z uwagi na nierozwinięte wtedy CGI), ani Snyder (z uwagi na rzekomą campowość niepasującą do jego interpretacji postaci): laserowe promienie z oczu Supermana.
Przede wszystkim zadbał o odpowiedni casting. David Corenswet w roli Clarka Kenta/Supermana wypada do tego stopnia przekonująco, że Henry Cavill i Brandon Routh mogą mu prać niebieski uniform i czerwoną pelerynę z wygrawerowaną literą S (tak przy okazji, w filmie nie pada tandetna interpretacja sugerująca, że „S” oznacza nadzieję). Jest zdecydowanie najlepszym Supermanem od czasu nieodżałowanego Christophera Reeve`a. Podobnie Nicholas Hoult (notabene typowany początkowo do roli Supermana) wypada zdecydowanie lepiej od szarżującego Jessego Eisenberga (ma przede wszystkim o wiele lepszą motywację by nienawidzić Supermana) i można go śmiało postawić obok nieodżałowanego Gene`a Hackmana. Aktorzy wypełniający dalszy plan też spisują się świetnie i tym bardziej można oczekiwać o nich solowych produkcji (bynajmniej nie po to, by komiksowi laicy dowiedzieli się, kim oni w ogóle są…).
A my po tak udanym restarcie ekranowego uniwersum DC Comics możemy spodziewać się kolejnych produkcji (skoro ten najnowszy „Superman” przywodzi na myśl serial animowany z lat 90, to już nie mogę się doczekać nowego „Batmana”… w duchu kultowego „Batman: The animated series”). Zresztą, następny w kolejce film franczyzy - „Supergirl: Women of Tomorrow” - zostaje zapowiedziany w ostatnich minutach produkcji Gunna, więc jest na co czekać. Jak na kogoś, kto niespecjalnie przepada za Supermanem, że chyba wystarczająco zachęciłem do seansu…
Reż.: James Gunn
Czas trwania: 120 minut
Gatunek: science fiction
Tytuł oryg,: „Superman”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz